Była już recenzja Monopoly dla dzieci, gdzie wspomniano o całej masie mutacji tej bardzo popularnej na świecie gry. Nie przeczę, był okres, kiedy i ja dałem się wciągnąć w tę komercyjną machinę – grałem w kilka wersji, również te polskie, niekoniecznie licencjonowane. Było to jednak jakiś czas temu, kiedy jeszcze smoki biegały po równinach – niezmiennie jednak darzę ją młodzieńczym sentymentem.
Któregoś razu zostałem zaskoczony przez firmę Hasbro – na półce leżała najnowsza wersja gry – Monopoly Deal: Gra w karty. Jako fan różnej maści karcianek, który spożytkował na nie mnóstwo czasu, energii i, oczywiście, finansów, nie oparłem się pokusie i już po chwili opuściłem sklep z nowym nabytkiem.
Pierwsze wrażenie
W pudełku znajdziemy bardzo krótką instrukcje do gry, wydaną na papierze kredowym oraz w pełni grywalną grę. Należałoby jednak zaznaczyć, że w rękach wielkiego fana karty będą prawdopodobnie wysoce eksploatowane, dlatego też zalecałbym użycie koszulek, by gra nie uległa przedwczesnemu zniszczeniu – talia została wydana na typowej, lakierowanej tekturce.
Skład talii
Do dyspozycji mamy 110 kart: karty z zasadami dla każdego gracza, karty działek, karty akcji (żywcem skopiowane z kart Szansy z planszowej wersji). Do tego dochodzą symbole domów/hoteli i tzw. Dzikie karty, które mogą służyć jako zastępstwa dla brakujących działek danego koloru. Zaznaczyć przy tym trzeba, że Monopoly Deal jest kopią lokalizacji polskiej gry, konkretnie wersji warszawskiej, gdzie spotkać można zarówno Plac Trzech Krzyży, jak i ulicę Targową, czy Belwederską. Wyeliminowano wszelkie dodatkowe elementy losowości typu rzut kością na rzecz zwykłego losowania kart. Nie ma również tak znienawidzonych przeze mnie papierowych banknocików – większość kart ma znacznik, ile dana tekturka jest warta w walucie gry, innymi słowy może służyć zarówno jako pieniądz, jak i karta akcji. Wyjątek stanowią Dzikie Karty.
Uproszczona prostota
Każdy ruch składa się zasadniczo z trzech faz: pobrania kart i ich ewentualnego zagrania (maksymalnie trzy akcje), przy czym – ważna zasada: gramy tym, co mamy na stole, nie w ręku, innymi słowy: mam 5M na stole i 8M w ręku, a muszę zapłacić 7M innemu graczowi – płacę tylko 5M, bo tylko tyle mogę rozdysponować. I zasada, która mi się nie podoba: nie ma czegoś takiego, jak pojęcie bankructwa – skoro nie mam na stole, nie płacę wcale. Trzecia faza – typowa dla karcianek – to odrzucenie kart, które się naddały na ręku (maksymalnie można mieć siedem).
Wygrałem?
W planszowe Monopoly rozgrywałem partie, które potrafiły trwać kilka godzin, w zależności od poziomu trudności, jaki sobie postawiliśmy z innymi graczami. Tutaj pojęcie „trudność” nie istnieje. Nie można zbankrutować, nie można trafić do więzienia, nie można przez przypadek trafić na Aleje Ujazdowskie czy ulicę Belwederską z Hotelem, by zapłacić 8M (wyjątek – karty Czynsz i Podwójny czynsz, ale i je można zanegować zagrywając Po prostu powiedz NIE). Nie mam nic na stole – nie muszę płacić; mam za mało – płacę tyle, na ile mnie stać, nie muszę się dogadywać z innym graczem na płatność ratalną. A zwycięstwo? Komplet trzech dzielnic, składający się albo z oryginalnych kart, albo samych dzikich, ewentualnie mieszanki jednych i drugich.
Najkrótsza rozgrywka, jaką rozegrałem, trwała 10 minut przy udziale trzech graczy. Najdłuższa – około 40.
Słów kilka na koniec
Na opakowaniu wydawca określił dolną granicę wieku jako 8 lat. Szczerze mówiąc, już rozgarnięty cztero- czy pięciolatek może z powodzeniem rozegrać owocną partię. Grę polecam wszystkim tym, którzy mają wolną godzinę (np. w przerwie scenariusza fabularnego, dla typowego odmóżdżenia) i są – przede wszystkim – fanami planszowej wersji. Miło zaskoczone mogą być również osoby, które do tej pory rzadko chwytały za karty – w ten sposób wzbudziłem w mojej żonie chęć nowych rozgrywek i poznawania nowych gier, również tych planszowych. I jeszcze jedna zaleta: po kilkudziesięciu partiach, podjąłem decyzję o zakupieniu własnego egzemplarza planszowej wersji. Chyba machina znów mnie wciągnęła w swe trybiki…
Fotografie: Błażej Kubacki