Dzień powoli chylił się ku końcowi. Słońce opadało za horyzont, ustępując miejsca księżycowi. Niebo na wschodzie pozbywało się kolorów umierającego dnia, przybierając odcień atramentu rozlanego po desce kreślarskiej. Chłodny wiatr dawał wytchnienie po lipcowym, wilgotnym upale. Oczyszczał atmosferę areny z zapachu kurzu, krwi zabitych i potu podnieconej widowni.
Po opustoszałych trybunach krążyły ptaki i dzieci biedaków, poszukując resztek pozostawionych przez zamożnych mieszczan, zaproszonych na przedstawienie. I jedne i drugie świetnie zdawały sobie sprawę, że po comiesięcznych walkach miedzy siedzeniami można znaleźć smakowite kąski lub, z czego bardziej cieszyły się dzieci, drobne monety, które uciekły z niedomkniętych sakiewek bogaczy.
Dzieciom zabraniano przychodzić na walki gladiatorów. Dorośli twierdzili, że tak drastyczny widok może je skrzywić. Ptaki jednak miały wolny wstęp na krwawe igrzyska i zajmowały najczęściej najlepsze miejsca.
Ze swoich stałych lokacji obserwowały, jak na piaszczystą arenę wchodzili niemal nadzy mężczyźni, uzbrojeni jedynie w krótkie miecze i okrągłe tarcze. Ich stopy odziane w sandały wznosiły małe chmurki piaskowego pyłu, kiedy zbliżali się do siebie z przeciwnych stron sceny. Podchodzili do środka i składali pokłon swojemu panu, ulokowanemu na najwyższej trybunie wraz ze swymi dostojnymi przyjaciółmi z wyższych sfer. Ptasie oczy, w przeciwności do kobiecych, nie rejestrowały zaciekawione kształtów muskularnych ciał wojowników. Ptaki nie wiedziały, że ci którzy przeżyją będą mogli stać się ulubieńcami jakiejś starszej lub młodszej matrony, obserwującej ich poczynania.
Walki zwykle nie trwały zbyt długo. Młode, sprężyste ciała zwierały się w morderczym tańcu, wzbudzając pośród publiczności pomruk zadowolenia. Obaj gladiatorzy chcieli przeżyć starcie, więc walczyli zacięcie. Ich wysiłki nakręcały spragnionych krwi gapiów. Miecze i tarcze chrzęściły, kiedy się ze sobą spotykały. Metaliczny zgrzyt biegł falą i w miejscu, gdzie spotykał się z granicą areny przechodził w podniecone wycie widowni. Mężczyźni różnych kolorów skóry i narodowości padali tu martwi lub wykupili sobie wolność.
Ptasia nacja wolała tych, którzy wśród, krzyków obrzydzenia i wiwatów zachwytu, nie podnieśli się z piesku. Zabici oznaczali syty posiłek, bogaty w białko dla ptactwa i jego potomstwa. Ale wielu widzom wydawało się, ze nawet one zamarły, kiedy godzony w pierś Samael nie dźwignął się z ziemi.
Bo raz tylko w historii zdarza się taki wojownik jak Samael. Gladiatorem na arenie stał się nie z wyboru, czy za karę, ale z przewrotności losu. Jako ostatnie dziecko w ogromnej rodzinie został sprzedany bogatemu mieszczaninowi jako sługa. Miał może wtedy z osiem lat, może, bo kto by pamiętał, kiedy dokładnie urodziło się szesnaste dziecko w domu? Dobrze i spokojnie żyło mu się w miejskiej posiadłości swego dobroczyńcy. Dla niego staruszek był kryształowym człowiekiem – dawał spać do świtu i jeść trzy posiłki dziennie. Chłopiec zaczął stawać się mężczyzną. Wtedy to jego pan popadł w kłopoty i został stracony. A Samael trafił jako pokrycie długów do domu gladiatorów na obrzeżach miasta.
Kilka miesięcy szkolenia i ćwiczeń typowych dla przyszłego wojownika areny, odniosło wspaniały skutek. Młodzieniec, który wyrósł z wiejskiego zabiedzonego chłopca, mógł stać się największym w historii walk, ale brakowało mu ważnej cechy. Nie potrafił zabić bez żalu. Kiedy wychodził na arenę, niby wszystko wydawało się być jak zawsze: dwóch gotowych do walki na śmierć i życie herosów, piasek, trzymana w ręku broń, krzyki na trybunach, ale czegoś brakowało… albo raczej czegoś było za wiele… za dużo człowieczeństwa.
Walki Samaela były porywające, zacięte i pełne woli życia. Cała wielkopańska gawiedź miasta uwielbiała jego występy. W szybkości i refleksie w pojedynku nie miał sobie równych. Potrafił chytrze wybić przeciwnika z równowagi, odebrać mu oręż lub zadać taki cios, który powalał go na ziemię. Wszystko to potrafił zrobić tak błyskawicznie, że ociężali, zaniedbujący ćwiczenia wrogowie, nie mieli najmniejszych szans na utrzymanie się na nogach. Kiedy jednak trafiał na kogoś równie gibkiego i zwinnego, pozwalał mu się zmęczyć. Przesuwał się w koło, niemal jak tancerz wokół swojej partnerki, trzymał go na dystans, niekiedy tylko pozwalając sobie na nic nieznaczący cios na nogi lub prosto na tarczę. Tylko po to, aby zdekoncentrować wroga i zmusić go do działania. Kiedy przeciwnik Samaela decydował się już na atak, musiał postawić wszystko na jedną tylko, nie pewną, kartę. I zawsze kończyło się to dla niego śmiercią. Niektórzy umierali z wyrazem pełnego zdumienia na twarzy, inni nie zdążyli uczynić nawet takiego gestu, jeszcze inni długo leżeli i powoli uchodziło z nich życie. W każdym z tych przypadków Samael podchodził do ciała pokonanego i niemal bezgłośnie odmawiał krótką modlitwę za zmarłych.
Czarne ptactwo uwielbiało taki właśnie koniec walki. Zaraz po tym jak mężczyzna odchodził, kruki i wrony rzucały się na leżącą na piasku padlinę. Zanim krzyki widowni ucichły, ptasie dzioby już obrywały kawałki skóry i mięśni od reszty porzuconego zakrwawionego ciała.
Jednak prawa areny zawsze były dobrze znane każdemu wojownikowi. Najważniejszym z nich brzmiało: „nic nie trwa wiecznie”. I na Samaela przyszedł czas rozliczenia. Stało się to właśnie dzisiejszego popołudnia. Wydawać by się mogło, że kiedy ktoś, od dziesięciu lat, walczy co najmniej raz w miesiącu, spodziewa się śmierci. Ale czy ktokolwiek, kto przechodzi przez drogę, spodziewa się, że los pchnie go pod nadjeżdżający wóz? Dlatego też Samael wychodził, w ten upalny dzień, tak jak zawsze na arenę, pewnym krokiem, ale ze smutkiem w oczach. Każde zwycięstwo śniło mu się po nocach, w długich przerażających, koszmarach o bryzgającej krwi i czarnych koralikach ptasich oczu wkoło.
Samael wyszedł na piaszczystą arenę niosą miecz i tarczę, jak zawsze niemal nagi, jedynie w przepasce na biodrach. Z naprzeciwka szedł w jego stronę człowiek ogromny, zbudowany jak góra mięśni i to dobrze wyrobionych mięśni. Samael wielokrotnie pokonywał takie niezgrabne monstra jak to.
Podeszli do centrum sceny i złożyli pokłon swemu panu. Potem odskoczyli na boki. Prawie równocześnie przybrali postawę obronną. Obaj wiedzieli, co mają do zrobienia i nie mieli zamiaru czekać, aż przeciwnik ich uprzedzi. Jak zwykle bywało, Samael postanowił pozbawić przeciwnika orientacji na arenie i równowagi. Męczył się długo, ale bez skutku. Potwór stał naprzeciw na pewnych nogach i nie miał ochoty się dać z niej wybić. Taka postawa wybiła młodego wojownika z rytmu, jaki sobie narzucił. Jego wahanie doskonale wykrył przeciwnik. Rzucił tarczą tak, aby Samael musiał opuścić gardę i odbić ją. Wtedy właśnie monstrum zaatakowało i wymierzyło jeden pewny i miażdżący cios w głowę, która po fortelu została bez ochrony.
Cienka stróżka krwi popłynęła po twarzy Samaela, biorąc swój początek w głębokiej ranie biegnącej od czoła do potylicy. Zaskoczenie tak szybkim atakiem odmalowane na twarzy wojownika nie minęło. Miał więc skończyć tak, jak jego niedawni przeciwnicy – z niezbyt zacnym wyrazem twarzy.
Kiedy upadł na ziemię podniosła się jedynie chmura piaskowego pyłu. Na trybunach zapadła cisza, niemal tak gęsta, jak ta na dnie grobu. Publiczność, strażnicy, ptactwo wszyscy zamilkli z minami tak samo zaskoczonymi jak Samael. Po chwili jednak wybuchły gromkie, nieskończone okrzyki i wrzawa na cześć nowego mistrza. Ptactwo wzleciało w górę i rzuciło się na ciało Samaela i tylko ich czarne, podobne do koralików oczka ciągle ciekawie spoglądały na rozszalałą publiczność.
(c) 2012 Małgorzata Masłowska