Kilka dni temu na blogu Fabryki Gier Historycznych pojawił się tekst o wiele mówiącym tytule Do przyjaciół recenzentów! autorstwa Adama Kwapińskiego – jednego z właścicieli wydawnictwa i współautora wypuszczanych przez nie gier. W podzielonym na dwie części wpisie wypunktowano to, co polski wydawca uważa za główne grzechy rodzimego recenzenta. To ciekawa perspektywa. Pragnę jednak, – jako recenzent – podzielić się i własną.
Zacznę od gałązki oliwnej – od zapewnienia, że ja również nie chcę nikogo atakować. Nie chcę absolutnie pozbawiać nikogo prawa wyrażania własnej opinii, nawet jeśli z opinią ową mogę miejscami nie zgadzać się w najwyższym stopniu. Powiem więcej: miejscami opinię ową uznaję za niezmiernie cenną.
Trudno mi nie zgodzić się z oceną językowej jakości wielu recenzji, które pojawiają się w polskim Internecie. Tutaj spierać się nie zamierzam. Niestety, równocześnie trudno mi zgodzić się z innymi oskarżeniami, wyartykułowanymi w Do przyjaciół, bo – jako recenzent – wiem, że proponowane w nich rozwiązania świetnie wyglądają jedynie na papierze.
Pierwszym pomysłem, który wzbudził mój sprzeciw była idea wyrugowania z recenzji zasad gry. Doskonale wiem, skąd w Do przyjaciół wziął się ten argument. Znam sporo krytycznych (z założenia) tekstów o grach, które w ogromnej większości składały się ze streszczenia zasad, okraszonego tylko na sam koniec kilkoma lakonicznymi zdaniami na temat odczuć, jakie dana gra budziła. Widzę błąd takiej konstrukcji i rozumiem, że naturalną reakcją tych, którzy o zasadach w recenzji czytać nie chcą, jest chęć całkowitego usunięcia obejmującego je fragmentu tekstu. Niestety, to właśnie jest rozwiązanie czysto teoretyczne.
Zabierając się za recenzję nie zakładam, że mój czytelnik karnie i obowiązkowo przysiądzie wpierw do instrukcji, by potem bez problemu nadążyć za moim tokiem rozumowania. Tworzę tekst, który dla wielu stanowić będzie linię pierwszego kontaktu z grą, źródło informacji mające dostarczyć wiedzy o przynajmniej ogólnym przebiegu rozgrywki: o mechanicznych i fizycznych elementach gry oraz o odczuciach, jakie w recenzencie owe elementy budzą. Takich informacji trudno jest dostarczyć, jeśli swej wypowiedzi nie zbudujemy na solidnym fundamencie tworzonym przez wyjaśnienia konkretnych reguł i ich działania.
Nie ukrywam, przyszło mi kiedyś do głowy pisanie tekstów o grach, które znam doskonale – i które doskonale powinien znać mój czytelnik – ale mylenie ich ze zwykłymi recenzjami byłoby fatalnym błędem. Błędem, który – w moim mniemaniu – popełniamy również niejako „w drugą stronę” – uznając zwykłe recenzje za krytyczne analizy. Wyobrażam sobie, że ów błąd nietrudno popełnić, gdy na recenzję spoglądamy oczami osoby świetnie znającej opisywaną grę.
Skoro zacząłem już mówić, o rozwiązaniach działających czysto teoretycznie, to pozwolę sobie przeskoczyć na następne – takie, które w istocie zaniepokoiło mnie dużo bardziej. Zaproponowano je w jednym z komentarzy do pierwszej części tekstu pana Kwapińskiego. Sam autor propozycji przyklasnął, a ja przetarłem oczy ze zdziwienia. Trudno mi było uwierzyć, że pomysł prowadzonego pośród wydawców plebiscytu recenzentów (bo o tę propozycję tu idzie) można choćby przez chwilę na poważnie rozważać.
Doskonale rozumiem szczerą ideę, która przyświeca powstaniu aparatu, oceniającego pracę recenzentów. Teoretycznie, taki model mógłby sprawdzić się doskonale. Cieszący się takim poszanowaniem recenzenci opływaliby w kartonowe dostatki, gwarantując wysoki poziom i merytoryczną celność tworzonych przez siebie tekstów. Niewątpliwie mogłoby tak być – w świecie doskonałym. Rzeczywistość ma jednak tę ciekawą właściwość, że daleko jej do doskonałości. Dlatego właśnie trudno było uwierzyć mi w to, że ktokolwiek choćby przez chwilę zakładał pozytywny wpływ nagradzania recenzentów przez tych, których pracę oni oceniają. W jaki sposób miałaby zachodzić korelacja pomiędzy uznaniem wydawcy i uznaniem czytelnika? Przecież prawda jest taka, że interesy tych dwóch grup rozbiegają się, gdy tylko pojawi się pomiędzy nimi różnica poglądów. Tworzy się rozpadlina, która dzieli – i którą każdy, kto coś sprzedaje, stara się zakopać lub zamaskować. Ma już nawet do tego stosowne narzędzie. Nazywamy je reklamą.
Nie twierdzę, że każdy wydawca to występny, gotowy korumpować i kupować sobie ludzi złoczyńca – wręcz jestem zupełnie przeciwnego zdania! – ale prawda jest taka, że tam, gdzie dzielą nagrodami, zawsze pojawiać się będzie pewna pokusa. Tak tworzy się hipotetyczna zależność, która raczej nie ujdzie uwadze odbiorcy. Obawiam się, że szybko recenzenci najlepsi (z punktu widzenia wydawców) staliby się recenzentami cokolwiek podejrzanymi. No, bo jak potraktować napisaną przez Błażeja Kubackiego bardzo pozytywną recenzję nowej gry Fabryki Gier Historycznych, jeśli owa Fabryka ledwie miesiąc temu wychwalała pana Kubackiego za jego rzetelność, solidność i oddanie wspólnej idei promowania dobrych gier? Czy Łukasz „Wookie” Woźniak dał nowej grze Rebela dziewiątkę, bo mu się podobało, czy może dlatego, że Rebel poparł jego kandydaturę na człowieka roku w kategorii Bezstronny, Wspaniały i Obiektywny Recenzent? A może ten Marek „Maras” Wysocki wcale nie zachwycił się nową grą Lacerty – może owa Lacerta skorumpowała go obietnicą przyznania mu swojego znaku jakości?
Rozumiem, że nie każdemu spodoba się powyższy tok rozumowania. Szczerze powiedziawszy, mnie też się on nie podoba – nie powoduje to jednak, że straci nagle na powszechności. Bez względu na intencje, taki pomysł bardziej mógłby zaszkodzić kondycji polskiego recenzenta niż komukolwiek i jakkolwiek pomóc. Czy to jednak oznacza, że polski recenzent winien się czuć bezkarny? Czy to znaczy, że nasza nierzetelność zawsze winna uchodzić nam na sucho? Nie. Absolutnie nie.
W drugiej części Do przyjaciół pojawia się skarga na bezkarność recenzentów – i również doskonale wiem, skąd się ona bierze. Pan Kwapiński zadaje w niej ciekawe pytanie: „dlaczego recenzentom wierzymy bardziej niż wydawcom?”. Odpowiedź jest dziecinnie prosta: recenzenci nie próbują niczego nikomu sprzedać. Nam zależy (albo i nie) na byciu czytanymi lub oglądanymi, a nie na tym, by w ciągu roku pozbyć się wszystkich palet, które zalegają nam w magazynie. Dla jasności dodam: nie ma nic złego w chęci zarobienia na swej ciężkiej pracy (w istocie życzę rodzimym wydawcom góry pieniędzy i tysięcy klientów – tak rośnie nasze hobby). Jednak, sprzedaż zawsze będzie się wiązała z niejaką dozą podejrzliwości ze strony kupującego. Bardziej oświecony, polegający na podążaniu za prawdziwymi potrzebami klienta model sprzedaży to pojęcie nowe – szczególnie w kraju, który w kapitalizm wkroczył stosunkowo niedawno. A przecież nawet tam, gdzie rynkiem w dużo większym stopniu rządzi konsument i tak pozostaje on nieufny wobec producentów i usługodawców.
Wiem, że źle napisana, niesprawiedliwa recenzja boli – ale żyjemy w czasach, w których każdy ma nie tylko prawo, ale i wiele możliwości narzekania dosłownie na wszystko. Nie znaczy to jednak, że jako recenzent, pozostaję bezkarny. Napisałem nieco wyżej, że niczego nie sprzedaję. Zaiste – nie jestem handlarzem, jestem raczej hazardzistą. Wypowiadając jakiekolwiek słowa popieram je swoim nazwiskiem. Obstawiam w grze, w której idzie o moje dobre imię i tak jak gry podlegają ocenie recenzentów, tak moja rzetelność podlega ocenie mojego odbiorcy. Nikt nie zabroni mi napisać, że Agricola to gra wojenna. Nikt nie powstrzyma mnie przed głoszeniem, że Rancho to gra promująca okultyzm i obrażająca uczucia religijne. Jedyną karą, jaka może mnie za to czekać jest uwaga spotkanego na konwencie szarego człowieka, który wytknie mnie palcem i powie do kumpla: „Ty, patrz, Kubacki! To ten tępy buc, co napisał, że Pokolenia to gra o Star Treku”.
Tak wygląda początek końca kariery dowolnego dziennikarza, bowiem „szary człowiek” ma tysiąc wcieleń, a każde z nich szybko przekona się, że ma do czynienia z człowiekiem, którego zdania nie warto słuchać.
Jaka w tym procesie jest rola wydawcy? Dokładnie taka sama, jak czytelnika. Ma prawo wygłosić swoje zdanie. Ma prawo publicznie wytknąć recenzentowi jego błędy i wypaczenia – i ma obowiązek zostawić ocenę swej wypowiedzi odbiorcy recenzji i swemu klientowi. Nie ma potrzeby zbroić wydawcy w specjalną amunicję. Wszak jego głos jest równie słyszalny co głos każdego, kto recenzentowi wytknie w komentarzu błąd – lub gdziekolwiek indziej napisze, dlaczego tego lub innego dziennikarza lepiej w ogóle nie słuchać. Tym bardziej niestosownym pomysłem wydaje mi się proponowana przez pana Kwapińskiego ocena merytorycznej zawartości recenzji przed jej publikacją.
Tutaj wracamy do problematyki działania świata doskonałego i rzeczywistego. Po raz kolejny stajemy w obliczu pomysłu, który – mając na uwadze dobro czytelnika, recenzenta i wydawcy – mógłby przynieść dużo więcej szkody niż pożytku. To odbiorca recenzji powinien oceniać ją jako pierwszy, wiedząc, że to przed nim przede wszystkim odpowiada recenzent. Świadomość dodatkowego, wydawniczego poziomu oceny recenzji będzie wpływać na jej postrzeganie – czy nam się to podoba, czy nie.
Dodatkowy problem stanowi obiektywizm proponowanych poprawek. O ile nie ma wątpliwości co do korekty mylnie podanej liczby graczy czy rodzajów dostępnych w grze zasobów, to jednak istnieje kilka kwestii, które mogą już budzić pewne wątpliwości: wiek uczestników, długość rozgrywki czy jej skalowalność. Inna kwestią jest również czytelność instrukcji. Jeśli recenzent myli się, to czy na pewno czyni tak przez swoja nieuwagę, czy może z powodu fatalnie napisanych zasad? A skoro mowa o zasadach: czy recenzent ma prawo napisać, że dla niego są nieczytelne, jeśli sto procent testerów nie miało do nich żadnych zastrzeżeń – wręcz chwaliło ich przejrzystość?
Prawda jest taka, że umożliwianie wydawcom czytania recenzji przed publikacją tworzy niebezpieczny precedens, z którego może potem wyrosnąć rozbudowane narzędzie nacisku. Narzędzie, któremu i tak nie wszyscy się poddadzą, bo Internet pełen jest ludzi, którzy opisują tylko te gry, które sami sobie kupili. W jaki sposób wydawnictwa miałyby kontrolować merytoryczną poprawność ich tekstów? Podpowiem: sposobu nie ma i być nie powinno. Dlaczego? Choćby dlatego, że trudno mi sobie wyobrazić wydawcę, który – stając w obliczu miażdżącej, ale merytorycznie nienagannej recenzji – nie podejmuje desperackiej próby uratowania swego dziecka. A skoro mnie trudno wyobrazić sobie taką sytuację, to odbiorcom recenzji – z natury podejrzliwym – pewnie niełatwo byłoby wyobrazić sobie, że wydawca jednak postępuje szlachetnie i składa broń.
Jako recenzent uważam, że jestem lojalny przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie) wobec swego odbiorcy. Nie znaczy to jednak, że – pomimo powyższej krytyki – uważam wydawcę za swego wroga. W Do przyjaciół pojawia się stwierdzenie, pod którym chętnie się podpiszę: chodzi o promowanie naszego hobby. Będąc recenzentem, sam oceniam także swoich kolegów po fachu i dostrzegam niedoskonałości wielu tworzonych przez nich tekstów. Pisząc źle, bez zrozumienia tematu, słabo pod względem językowym, szkodzą temu, co wszyscy chcemy promować. Odstraszają swoją niedojrzałością tych, którzy na terytorium gier bez prądu stawiają pierwsze kroki. Nie mnie jednak wyrokować – i nie mnie egzekwować. W tym względzie pozostaję ufny wobec tych, dla których sam tworzę recenzje.
Na koniec pozostaje mi powiedzieć coś jeszcze: Panie Adamie, pomylił się Pan co do jednego. Gry nie mogą istnieć bez recenzji. Nic nie istnieje bez recenzji. Recenzją jest zdanie sąsiada, o które pytamy, kupując nowe opony na zimę. Recenzją jest odpowiedź kolegi, który podpowiada nam, z której pizzerii zamówić posiłek na nocne granie. Recenzją jest rekomendacja szczupłego nastolatka w konwentowym games roomie, gdy szukamy dobrej gry imprezowej na sześć osób. Szukanie pomocy przy wyborze to coś niezwykle powszechnego. Próba kontrolowania recenzji (jakichkolwiek jej aspektów i z jakichkolwiek powodów – choćby naprawdę szczytnych) przypomina zawracanie kijem Wisły. Lepiej po prostu zaufać odbiorcy i mieć nadzieję, że sam nauczy się dobrze wybierać nie tylko gry, ale i właściwych recenzentów.
Po pierwsze chciałem podziękować za odpowiedź. Dość wyczerpującą chociaż skupiającą się tylko na niektórych aspektach tego o czym napisałem w artykule. Trochę w odbiorze samego tekstu i w napisaniu tej odpowiedzi przeszkodziło mi przeskakiwanie pomiędzy wątkami. Ale postaram się odpowiedzieć w kolejności w jakiej pewne kwestie pojawiły się w powyższym artykule.
Pierwsza rzecz to kwestie dotyczące wyrugowania z recenzji zasad gry. Nigdy o czymś takim nie napisałem. Natomiast pisałem, że tekst, który w 90% składa się z opisu zasad recenzją zwyczajnie nie jest. Ja jak najbardziej jestem za tym aby w jakiejś formie zasady gry się pojawiały (osobiście wolę formę skróconą ale wiem, że to kwestia gustu). Grunt żeby nie stanowiły lwiej części recenzji będąc niejednokrotnie ucieczką od wyrażenia popartej argumentami opinii na temat gry.
Kolejna sprawa (a w zasadzie dwie kręcące się w koło tego samego) to sprawa plebiscytu i wglądu w recenzję przed jej publikacją. Pisze Pan, że to psuje środowisko, że powoduje wrażenie nacisków (lub realne naciski) – kłóci się z ideą obiektywizmu. Rozpisywał tutaj się nie będę dokładnie, bo bardzo ciekawie się zgraliśmy. Na naszym blogu dziś lub jutro pojawi się tekst, w którym dokładniej poruszam tę sprawę. Dlatego w tym miejscu odpiszę krótko – ja w obiektywizm nie wierzę. Tak zwyczajnie. Ilość sposobów nacisku jest nieskończona, a na dodatek każda recenzja będzie subiektywna z powodów ludzkiego charakteru po prostu. Oczywiście można powiedzieć, że te formy nacisku, które są teraz są mniej widoczne i przez to „lepsze” ale dla mnie wiara w obiektywną recenzję to mrzonki dla naiwnych. Dużo bardziej podoba mi się idea wiary w ludzką uczciwość. Wierzę, że recenzent pozostanie uczciwy wobec siebie i czytelników nie ulegając bezpośrednim naciskom. I tutaj propozycje, które się pojawiły niczego nie zmienią – nie uczynią uczciwych nieuczciwymi i na odwrót.
No i ostatnie dwie sprawy – recenzent powinien być lojalny (czy raczej uczciwy) zarówno wobec odbiorcy (członkowie wydawnictw i autorzy nadal nimi pozostają) jak i wydawcy, z którym współpracuje. Prawda jest taka, że odbiorca, który nie zna gry nie wyłapie błędów merytorycznych i może ocenić bardzo pozytywnie recenzję, która jest nimi naszpikowana (czyli zwyczajnie kiepska). Dla mnie uczciwość względem wydawcy (zresztą czytelnika też choć może pozostawać nieświadomy wielu kwestii) w tym wypadku to pisanie rzetelne (i krytyczne) oraz dotrzymywanie terminów itp.
A i rozwiewając trochę nadzieję… Jest Pan handlowcem. Tak jak każdy w dzisiejszym świecie. Tworzy Pan i sprzedaje swoje produkty, jakimi są recenzje. To, że ktoś płaci za coś własnym czasem, a nie pieniędzmi to tylko różnica poświęconych zasobów.
Na sam koniec tego przydługiego komentarza uwaga do ostatniego akapitu. Opinia i recenzja to nie to samo. Kumpel polecający grę wyraża o niej opinię. To że ktoś napisze w komentarzach, że coś jest super to nie jest w żadnym stopniu recenzja. Ta ostatnia ma jakąś określoną formę. Wymaga namysłu, przygotowania, poświęcenia czasu… I co ważniejsze w moich oczach jest czymś stworzonym przez osobę kompetentną. Ja mogę wyrazić opinię o najnowszym modelu BMW i nikt mi tego za złe miał nie będzie ale z racji, że nie znam się na motoryzacji recenzji takiego auta nie odważę się napisać.
Skoro zapowiada Pan nową notkę, to i ja udzielę Panu nieco krótszej odpowiedzi – a nuż wkrótce będzie okazja stworzyć kolejną „replikę”.
Absolutnie zgadzam się z tym, że recenzent powinien postępować uczciwie w stosunkach z odbiorcami oraz wydawcami. Tutaj jesteśmy zgodni. Co więcej, również nie wierzę w mityczny obiektywizm – o czym za jakiś czas z pewnością napiszę nieco więcej. Nie znaczy to jednak, że kiedykolwiek zgodzę się na uprzedni wgląda w recenzje swoje lub kogokolwiek, kto pisze teksty dla naszego serwisu. I nie chodzi tu o to, że taki proceder będzie zmieniał uczciwego w nieuczciwego (chodź i to czasem może być możliwe – bo będę obstawał przy tym, że wydawca zrobi co tylko będzie mógł, by swe dziecko przed miażdżącą recenzją – nawet jeśli będzie uczciwa – obronić). Chodzi o coś innego: my odpowiadamy przed odbiorcami po pierwsze, a przed wydawcami po drugie. Jeśli skorzystać z Pańskiej analogii handlowej, to moją pensję płaci Odbiorca, a nie Pan – i tylko Odbiorca może zdecydować, jaki tekst zaaprobuje, a jakiego już nie. Jeśli na takie decyzje pozwolę wydawcom, to – siłą rzeczy – będą oni mieli bezpośredni wpływ na zawartość niezależnego (już tylko z nazwy) serwisu.
Inną sprawą jest to, że czytelnik może dać się złapać w sieć źle napisanej recenzji. Nie ukrywam: to jest szkodliwe, ale przecież recenzje można (ba – trzeba!) czerpać z wielu źródeł. Trzeba uczyć się, komu ufać, kto ma podobny gust, a kogo omijać. Próba wpływania (choćby i delikatnego) na kształt recenzji odbiera część tej odpowiedzialności Odbiorcom i odgórnie zakłada, że są zbyt niedojrzali, by samotnie wycenić wartość recenzenta. Tym bardziej będę bronił stanowiska pełnej niezależności recenzentów – ich Czytelnicy/Oglądający płacą wydawcom za gry. Nie ma powodu, by na ich korzyść pozbywali się części swych praw i przywilejów.
Na koniec pozwolę sobie jeszcze o coś spytać: kiedy opinia zaczyna być recenzją? Czy stałem się recenzentem, zakładając blog i publikując pierwszy wpis? A może wpis czwarty? Prawda jest taka, że w erze mediów społecznościowych i mikroblogów każda opinia może być dla kogoś recenzją.
Zresztą, nawet jeśli zgodzimy się na wyraźny rozdział pomiędzy recenzjami i opiniami, to dlaczego wypowiadając opinię o nowym modelu BMW nie myśli Pan o zatelefonowaniu najpierw do Monachium? W końcu ktoś tego słucha – i nawet jeśli jest to jedna osoba, może być Pan dla niej opiniotwórczy. Czy nie bierze się to aby z wiary w to, iż osoba owej opinii słuchająca same będzie w stanie ocenić jej wartość? Proszę mi wierzyć, tak samo, będzie w stanie ocenić opinię dłuższą, zapisaną lub nagraną i umieszczoną w Internecie.
Widzę, że wcale nie rozmijamy się w tak wielu punktach. A przede wszystkim cieszę się z merytorycznych argumentów – miła odmiana od tego do czego czasem przyzwyczaja Internet.
Co do tego, że dla recenzenta czytelnik jest przed wydawcą – pełna zgoda. Tutaj nie ma najmniejszej wątpliwości. Natomiast nadal nie całkiem rozumiem kwestię niezależności recenzji. Obecnie jest tak wiele czynników, które mogą uczynić recenzję „zależną”, że to tylko kwestia walki z wrażeniem zewnętrznym odbiorców jak mi się wydaje. Recenzent, który obecnie nie ulega presji wydawcy (również tej niewypowiedzianej, bo przecież zdaje sobie z niej sprawę) nie ulegnie jej również w wymienionych wyżej wypadkach.
Wysłanie recenzji do wglądu to nie jest też dla mnie coś o co zamierzam jakoś szczególnie walczyć. Łukasz coś takiego zrobił i widzę wiele zalet takiej praktyki. Jest to lepsza forma niż komentarze wydawcy/autora pod recenzją, które są traktowane zawsze (jeśli nie przez recenzenta to przez czytelników) jako próba obrony własnego dzieła. Bez względu na to, że część z nich jest jedynie słuszną uwagą merytoryczną, to co drugi komentarz użytkowników będzie wieszaniem psów na wydawcy, że śmiał się odezwać. Stąd większość wydawnictw unika jak ognia komentowania recenzji ich gier. Co też jest trochę dziwne (a może nawet szkodliwe) i wynika tylko z presji środowiska i obawą przed popsuciem sobie wizerunku.
Kwestia opinia czy recenzja faktycznie jest obecnie bardziej rozmyta. Media społecznościowe, formuła otwartej sieci (czy jak kto woli web 2.0) zmieniły relację twórca odbiorca w każdej kwestii. Jednak dla mnie nadal recenzja to coś co musi spełniać przynajmniej dwa warunki. Być wygłoszona/udostępniona publicznie (to nie wyklucza komentarzy internetowych oczywiście), mieć bardziej rozbudowaną formę i treść popartą argumentami. Bez tego pozostaje tylko niewiele wnoszącą opinią.
Tak naprawdę, nie chodzi o skazaną na porażkę próbę wyeliminowania wszystkich hipotetycznych czynników, które mogą uczynić recenzję zależną – chodzi o to, by ich nie mnożyć. Posługując się metaforą: nawet wiedząc, że nasze dziecko nigdy by nie zaczęło bawić się zapałkami (bo jest mądre, a my po wielokroć powtarzaliśmy, że zapałki to nie zabawka), raczej nie zostawiamy ich na podłodze w jego pokoju.
Jeśli chodzi o to, jak odbiorcy odnoszą się do wydawców, komentujących recenzje: przyznam, że nie zauważyłem trendu tak ostrego krytykowania. Jeśli jednak faktycznie istnieje, to jest tylko dowodem niechęci Odbiorców do poszerzenia wpływu, jaki wydawca ma na kształt recenzji.
Rzeczowe i kulturalne zwrócenie uwagi w komentarzu może pomóc w wyeliminowaniu problemu z często źle pojmowaną zasadą lub – gdy recenzentowi przeinaczenia będą zdarzać się często – dać jego Odbiorcom sygnał, że coś w jego recenzjach zgrzyta. Taka ingerencja wydaje mi się również zdecydowanie lepsza z powodu jej przejrzystości. Rozmowy wydawcy z recenzentem przestają być „tajnym paktowaniem” – zmieniają się w jasną i cenną dla wszystkich komunikację. Oczywiście, nie każdy być może ją doceni (pragnąc nadgorliwie bronić jednej lub drugiej strony), ale to już akurat zjawisko zupełnie normalne – szczególnie w cudownie anonimowym Internecie.
Dziękuję ze mądrą i ciekawą polemikę nad jakością recenzji o grach w Polsce. Mam nadzieję że to wywoła małą burze i podniesie jakość wyrażanych opinii. W związku z tym mam pytanie dotyczące jedynego w Polsce profesjonalnie wydawanego pisma, które recenzuje gry. Co myślicie o recenzjach w Świecie Gier Planszowych, czy tam też brakuje obiektywizmu skoro jest kontrolowane przez jedno z wydawnictw w Polsce?
Dorzucę swoje anonimowe 3 grosze: w popularnej grze jest tak, że papier bije kamień, a sam ulega nożycom – i jest to ciekawy, grywalny układ. W środowisku wydawniczym (nie tylko gier) niestety nie mamy tego prawidła, bo: recenzent pasożytuje na wydawcy, między wydawcą a klientem panuje mutualizm, zaś między klientem a recenzentem: komensalizm. W tym cyklu nie ma walki (jak zresztą zasugerował, nawiązując do dzieła swojego imiennika, pan Adam samym tytułem swego apelu), jednak jest tak, że recenzent jako jedyny może bezkarnie zaszkodzić wydawcy. Nie byłoby to złe, gdyby faktycznie zawsze robił to rzetelnie i profesjonalnie (taka jego rola) – niestety, w czasach gdy każdy ma swoje 5 minut sławy, jest to nierealne założenie. Dlatego, moim zdaniem, dla zachowania równowagi w tym ekosystemie, to konsument powinien obiektywnie weryfikować recenzentów. Dopóki nie będzie to możliwe, system nie ma prawa działać sprawnie. W teorii, gdyby rynek recenzentów był szeroki, zróżnicowany i weryfikowalny, zadziałałyby prawa makroekonomiczne i konsumenci mogliby odsiewać kiepskich, nierzetelnych, czy nieprzydatnych recenzentów. W praktyce zwykle czyta się tych recenzentów, do których się przywykło, albo po prostu ma się regularny dostęp. Może warto podyskutować nad możliwymi rozwiązaniami tej sytuacji?
[…] przynajmniej. Po Mateuszu Kiszło odzywa się Błażej Kubacki, redaktor naczelny grybezpradu.org [klik!]. Jego obszerny tekst zyskał sobie moją przychylność dzięki zdroworozsądkowemu podejściu. […]