20130217_Ikona_Replika

publicystyka

Do przyjaciół recenzentów! – replika

Redaktor odpowiada Wydawcy

Kilka dni temu na blogu Fabryki Gier Historycznych pojawił się tekst o wiele mówiącym tytule Do przyjaciół recenzentów! autorstwa Adama Kwapińskiego – jednego z właścicieli wydawnictwa i współautora wypuszczanych przez nie gier. W podzielonym na dwie części wpisie wypunktowano to, co polski wydawca uważa za główne grzechy rodzimego recenzenta. To ciekawa perspektywa. Pragnę jednak, – jako recenzent – podzielić się i własną.

Zacznę od gałązki oliwnej – od zapewnienia, że ja również nie chcę nikogo atakować. Nie chcę absolutnie pozbawiać nikogo prawa wyrażania własnej opinii, nawet jeśli z opinią ową mogę miejscami nie zgadzać się w najwyższym stopniu. Powiem więcej: miejscami opinię ową uznaję za niezmiernie cenną.

Trudno mi nie zgodzić się z oceną językowej jakości wielu recenzji, które pojawiają się w polskim Internecie. Tutaj spierać się nie zamierzam. Niestety, równocześnie trudno mi zgodzić się z innymi oskarżeniami, wyartykułowanymi w Do przyjaciół, bo – jako recenzent – wiem, że proponowane w nich rozwiązania świetnie wyglądają jedynie na papierze.

Pierwszym pomysłem, który wzbudził mój sprzeciw była idea wyrugowania z recenzji zasad gry. Doskonale wiem, skąd w Do przyjaciół wziął się ten argument. Znam sporo krytycznych (z założenia) tekstów o grach, które w ogromnej większości składały się ze streszczenia zasad, okraszonego tylko na sam koniec kilkoma lakonicznymi zdaniami na temat odczuć, jakie dana gra budziła. Widzę błąd takiej konstrukcji i rozumiem, że naturalną reakcją tych, którzy o zasadach w recenzji czytać nie chcą, jest chęć całkowitego usunięcia obejmującego je fragmentu tekstu. Niestety, to właśnie jest rozwiązanie czysto teoretyczne.

Zabierając się za recenzję nie zakładam, że mój czytelnik karnie i obowiązkowo przysiądzie wpierw do instrukcji, by potem bez problemu nadążyć za moim tokiem rozumowania. Tworzę tekst, który dla wielu stanowić będzie linię pierwszego kontaktu z grą, źródło informacji mające dostarczyć wiedzy o przynajmniej ogólnym przebiegu rozgrywki: o mechanicznych i fizycznych elementach gry oraz o odczuciach, jakie w recenzencie owe elementy budzą. Takich informacji trudno jest dostarczyć, jeśli swej wypowiedzi nie zbudujemy na solidnym fundamencie tworzonym przez wyjaśnienia konkretnych reguł i ich działania.

Nie ukrywam, przyszło mi kiedyś do głowy pisanie tekstów o grach, które znam doskonale – i które doskonale powinien znać mój czytelnik – ale mylenie ich ze zwykłymi recenzjami byłoby fatalnym błędem. Błędem, który – w moim mniemaniu – popełniamy również niejako „w drugą stronę” – uznając zwykłe recenzje za krytyczne analizy. Wyobrażam sobie, że ów błąd nietrudno popełnić, gdy na recenzję spoglądamy oczami osoby świetnie znającej opisywaną grę.

Skoro zacząłem już mówić, o rozwiązaniach działających czysto teoretycznie, to pozwolę sobie przeskoczyć na następne – takie, które w istocie zaniepokoiło mnie dużo bardziej. Zaproponowano je w jednym z komentarzy do pierwszej części tekstu pana Kwapińskiego. Sam autor propozycji przyklasnął, a ja przetarłem oczy ze zdziwienia. Trudno mi było uwierzyć, że pomysł prowadzonego pośród wydawców plebiscytu recenzentów (bo o tę propozycję tu idzie) można choćby przez chwilę na poważnie rozważać.

Doskonale rozumiem szczerą ideę, która przyświeca powstaniu aparatu, oceniającego pracę recenzentów. Teoretycznie, taki model mógłby sprawdzić się doskonale. Cieszący się takim poszanowaniem recenzenci opływaliby w kartonowe dostatki, gwarantując wysoki poziom i merytoryczną celność tworzonych przez siebie tekstów. Niewątpliwie mogłoby tak być – w świecie doskonałym. Rzeczywistość ma jednak tę ciekawą właściwość, że daleko jej do doskonałości. Dlatego właśnie trudno było uwierzyć mi w to, że ktokolwiek choćby przez chwilę zakładał pozytywny wpływ nagradzania recenzentów przez tych, których pracę oni oceniają. W jaki sposób miałaby zachodzić korelacja pomiędzy uznaniem wydawcy i uznaniem czytelnika? Przecież prawda jest taka, że interesy tych dwóch grup rozbiegają się, gdy tylko pojawi się pomiędzy nimi różnica poglądów. Tworzy się rozpadlina, która dzieli – i którą każdy, kto coś sprzedaje, stara się zakopać lub zamaskować. Ma już nawet do tego stosowne narzędzie. Nazywamy je reklamą.

Nie twierdzę, że każdy wydawca to występny, gotowy korumpować i kupować sobie ludzi złoczyńca – wręcz jestem zupełnie przeciwnego zdania! – ale prawda jest taka, że tam, gdzie dzielą nagrodami, zawsze pojawiać się będzie pewna pokusa. Tak tworzy się hipotetyczna zależność, która raczej nie ujdzie uwadze odbiorcy. Obawiam się, że szybko recenzenci najlepsi (z punktu widzenia wydawców) staliby się recenzentami cokolwiek podejrzanymi. No, bo jak potraktować napisaną przez Błażeja Kubackiego bardzo pozytywną recenzję nowej gry Fabryki Gier Historycznych, jeśli owa Fabryka ledwie miesiąc temu wychwalała pana Kubackiego za jego rzetelność, solidność i oddanie wspólnej idei promowania dobrych gier? Czy Łukasz „Wookie” Woźniak dał nowej grze Rebela dziewiątkę, bo mu się podobało, czy może dlatego, że Rebel poparł jego kandydaturę na człowieka roku w kategorii Bezstronny, Wspaniały i Obiektywny Recenzent? A może ten Marek „Maras” Wysocki wcale nie zachwycił się nową grą Lacerty – może owa Lacerta skorumpowała go obietnicą przyznania mu swojego znaku jakości?

Rozumiem, że nie każdemu spodoba się powyższy tok rozumowania. Szczerze powiedziawszy, mnie też się on nie podoba – nie powoduje to jednak, że straci nagle na powszechności. Bez względu na intencje, taki pomysł bardziej mógłby zaszkodzić kondycji polskiego recenzenta niż komukolwiek i jakkolwiek pomóc. Czy to jednak oznacza, że polski recenzent winien się czuć bezkarny? Czy to znaczy, że nasza nierzetelność zawsze winna uchodzić nam na sucho? Nie. Absolutnie nie.

W drugiej części Do przyjaciół pojawia się skarga na bezkarność recenzentów – i również doskonale wiem, skąd się ona bierze. Pan Kwapiński zadaje w niej ciekawe pytanie: „dlaczego recenzentom wierzymy bardziej niż wydawcom?”. Odpowiedź jest dziecinnie prosta: recenzenci nie próbują niczego nikomu sprzedać. Nam zależy (albo i nie) na byciu czytanymi lub oglądanymi, a nie na tym, by w ciągu roku pozbyć się wszystkich palet, które zalegają nam w magazynie. Dla jasności dodam: nie ma nic złego w chęci zarobienia na swej ciężkiej pracy (w istocie życzę rodzimym wydawcom góry pieniędzy i tysięcy klientów – tak rośnie nasze hobby). Jednak, sprzedaż zawsze będzie się wiązała z niejaką dozą podejrzliwości ze strony kupującego. Bardziej oświecony, polegający na podążaniu za prawdziwymi potrzebami klienta model sprzedaży to pojęcie nowe – szczególnie w kraju, który w kapitalizm wkroczył stosunkowo niedawno. A przecież nawet tam, gdzie rynkiem w dużo większym stopniu rządzi konsument i tak pozostaje on nieufny wobec producentów i usługodawców.

Wiem, że źle napisana, niesprawiedliwa recenzja boli – ale żyjemy w czasach, w których każdy ma nie tylko prawo, ale i wiele możliwości narzekania dosłownie na wszystko. Nie znaczy to jednak, że jako recenzent, pozostaję bezkarny. Napisałem nieco wyżej, że niczego nie sprzedaję. Zaiste – nie jestem handlarzem, jestem raczej hazardzistą. Wypowiadając jakiekolwiek słowa popieram je swoim nazwiskiem. Obstawiam w grze, w której idzie o moje dobre imię i tak jak gry podlegają ocenie recenzentów, tak moja rzetelność podlega ocenie mojego odbiorcy. Nikt nie zabroni mi napisać, że Agricola to gra wojenna. Nikt nie powstrzyma mnie przed głoszeniem, że Rancho to gra promująca okultyzm i obrażająca uczucia religijne. Jedyną karą, jaka może mnie za to czekać jest uwaga spotkanego na konwencie szarego człowieka, który wytknie mnie palcem i powie do kumpla: „Ty, patrz, Kubacki! To ten tępy buc, co napisał, że Pokolenia to gra o Star Treku”.

Tak wygląda początek końca kariery dowolnego dziennikarza, bowiem „szary człowiek” ma tysiąc wcieleń, a każde z nich szybko przekona się, że ma do czynienia z człowiekiem, którego zdania nie warto słuchać.

Jaka w tym procesie jest rola wydawcy? Dokładnie taka sama, jak czytelnika. Ma prawo wygłosić swoje zdanie. Ma prawo publicznie wytknąć recenzentowi jego błędy i wypaczenia – i ma obowiązek zostawić ocenę swej wypowiedzi odbiorcy recenzji i swemu klientowi. Nie ma potrzeby zbroić wydawcy w specjalną amunicję. Wszak jego głos jest równie słyszalny co głos każdego, kto recenzentowi wytknie w komentarzu błąd – lub gdziekolwiek indziej napisze, dlaczego tego lub innego dziennikarza lepiej w ogóle nie słuchać. Tym bardziej niestosownym pomysłem wydaje mi się proponowana przez pana Kwapińskiego ocena merytorycznej zawartości recenzji przed jej publikacją.

Tutaj wracamy do problematyki działania świata doskonałego i rzeczywistego. Po raz kolejny stajemy w obliczu pomysłu, który – mając na uwadze dobro czytelnika, recenzenta i wydawcy – mógłby przynieść dużo więcej szkody niż pożytku. To odbiorca recenzji powinien oceniać ją jako pierwszy, wiedząc, że to przed nim przede wszystkim odpowiada recenzent. Świadomość dodatkowego, wydawniczego poziomu oceny recenzji będzie wpływać na jej postrzeganie – czy nam się to podoba, czy nie.

Dodatkowy problem stanowi obiektywizm proponowanych poprawek. O ile nie ma wątpliwości co do korekty mylnie podanej liczby graczy czy rodzajów dostępnych w grze zasobów, to jednak istnieje kilka kwestii, które mogą już budzić pewne wątpliwości: wiek uczestników, długość rozgrywki czy jej skalowalność. Inna kwestią jest również czytelność instrukcji. Jeśli recenzent myli się, to czy na pewno czyni tak przez swoja nieuwagę, czy może z powodu fatalnie napisanych zasad? A skoro mowa o zasadach: czy recenzent ma prawo napisać, że dla niego są nieczytelne, jeśli sto procent testerów nie miało do nich żadnych zastrzeżeń – wręcz chwaliło ich przejrzystość?

Prawda jest taka, że umożliwianie wydawcom czytania recenzji przed publikacją tworzy niebezpieczny precedens, z którego może potem wyrosnąć rozbudowane narzędzie nacisku. Narzędzie, któremu i tak nie wszyscy się poddadzą, bo Internet pełen jest ludzi, którzy opisują tylko te gry, które sami sobie kupili. W jaki sposób wydawnictwa miałyby kontrolować merytoryczną poprawność ich tekstów? Podpowiem: sposobu nie ma i być nie powinno. Dlaczego? Choćby dlatego, że trudno mi sobie wyobrazić wydawcę, który – stając w obliczu miażdżącej, ale merytorycznie nienagannej recenzji – nie podejmuje desperackiej próby uratowania swego dziecka. A skoro mnie trudno wyobrazić sobie taką sytuację, to odbiorcom recenzji – z natury podejrzliwym – pewnie niełatwo byłoby wyobrazić sobie, że wydawca jednak postępuje szlachetnie i składa broń.

Jako recenzent uważam, że jestem lojalny przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie) wobec swego odbiorcy. Nie znaczy to jednak, że – pomimo powyższej krytyki – uważam wydawcę za swego wroga. W Do przyjaciół pojawia się stwierdzenie, pod którym chętnie się podpiszę: chodzi o promowanie naszego hobby. Będąc recenzentem, sam oceniam także swoich kolegów po fachu i dostrzegam niedoskonałości wielu tworzonych przez nich tekstów. Pisząc źle, bez zrozumienia tematu, słabo pod względem językowym, szkodzą temu, co wszyscy chcemy promować. Odstraszają swoją niedojrzałością tych, którzy na terytorium gier bez prądu stawiają pierwsze kroki. Nie mnie jednak wyrokować – i nie mnie egzekwować. W tym względzie pozostaję ufny wobec tych, dla których sam tworzę recenzje.

Na koniec pozostaje mi powiedzieć coś jeszcze: Panie Adamie, pomylił się Pan co do jednego. Gry nie mogą istnieć bez recenzji. Nic nie istnieje bez recenzji. Recenzją jest zdanie sąsiada, o które pytamy, kupując nowe opony na zimę. Recenzją jest odpowiedź kolegi, który podpowiada nam, z której pizzerii zamówić posiłek na nocne granie. Recenzją jest rekomendacja szczupłego nastolatka w konwentowym games roomie, gdy szukamy dobrej gry imprezowej na sześć osób. Szukanie pomocy przy wyborze to coś niezwykle powszechnego. Próba kontrolowania recenzji (jakichkolwiek jej aspektów i z jakichkolwiek powodów – choćby naprawdę szczytnych) przypomina zawracanie kijem Wisły. Lepiej po prostu zaufać odbiorcy i mieć nadzieję, że sam nauczy się dobrze wybierać nie tylko gry, ale i właściwych recenzentów.

Autor

Błażej Kubacki

Miłośnik lit­er­atury, his­torii, fan­tastyki, gier fab­u­larnych i – oczy­wiś­cie – plan­szowych oraz kar­cianych. Autor blogu Plan­szuf­fka i redak­tor naczelny ser­wisu grybezprądu.pl.