Amerykańscy miłośnicy papierowych gier wojennych często powtarzają, że gier o lądowaniu w Normandii nigdy dość. Przyglądając się skromnemu projektowi, który z małej gry do samodzielnego wydrukowania stał się jednym z fenomenów Kickstartera (opisanego przez nas tutaj), trudno się temu dziwić. Czy D-Day Dice jest w stanie znieść brzemię swej sławy?
Zacznę od słowa wyjaśnienia, dotyczącego wspomnianego wyżej fenomenu. Wszak, w dobie gigantów, którzy na Kickstarterze zbierają po 800-900 tysięcy dolarów, 170 tysięcy nie jest wielkim osiągnięciem. Osobiście jestem jednak innego zdania. D-Day Dice to gra, która została wydana przez Valley Games, a więc firmę znaną i poważaną pośród fanów gier bez prądu. Jednak już sama osoba jej autora żadną opinią cieszyć się nie mogła, bowiem Emmanuel Aquin przed D-Day Dice nie wydał… dokładnie niczego. Co więcej, D-Day Dice, w odróżnieniu od tych „najlepszych” i „najdroższych” jest jedynie grą kościaną. Nie dało się zatem skusić przyszłych graczy stosem przepięknych figurek czy marką znaną i kochaną, na której powrót oczekiwano od dziesięcioleci. Jednakże, czymś nas jednak skuszono.

Kasetka orderów
Chociaż wiele nowoczesnych gier w ogóle nie korzysta z kości, plastikowy (czy drewniany) sześcian nadal pozostaje symbolem rozrywki bez prądu. Trudno się tedy dziwić, że porządnie wykonana kość – do tego taka, na której miast nudnych oczek, pojawiają się symbole – potrafi na grającą społeczność zadziałać jak fetysz. Dokładnie tak było w przypadku D-Day Dice(czegóż innego można się było spodziewać po grze z kośćmi w tytule?), która od samego początku kusiła solidnie wykonanymi sześcianami w żywych, smakowitych kolorach.

Kuszenie nie okazało się czczą obietnicą. W średniej wielkości pudełku, które przypomina bardzo grubą książkę z wytartą okładką, znajdziemy aż 32 sześciany. Cztery kości są zupełnie zwykłe – na każdej ze ścianek przedstawiono liczby od jednego do sześciu. Pozostałe jednak stanowią istny majstersztyk wykonania kości z symbolami. Wszelkie znaczki są głęboko wyżłobione i oznaczone starannie wprowadzonym w żłobienia kolorem. Mają przy tym odpowiedni rozmiar i przyjemną wagę. Zaraz po odfoliowaniu pudełka zacząłem się nimi bawić i nie przestałem, póki nie skończyłem czytać instrukcji.
Pozostałe elementy też prezentują wysoki poziom. Instrukcja robi ogromne wrażenie klimatycznym wykonaniem, a plansze i żetony przejrzystością i niesamowitą wręcz grubością. Trochę słabiej zdają się wypadać karty. Przy całej solidności pozostałych elementów wydają się jakieś takie… delikatne, choć nie mogę powiedzieć, by kolejne partie pozostawiały na nich jakieś widoczne ślady. Podobnie sprawa ma się z kartami nacji, na których umieszczone pokrętła, wskazujące cztery współczynniki każdego z graczy. Gdyby wykonano je w standardzie znanym z produkcji Fantasy Flight Games, z pewnością pasowałyby do całości. Z drugiej strony, ich wyglądowi i funkcjonalności trudno cokolwiek zarzucić.
Czyń lub giń!
Po obejrzeniu dość imponującej zawartości pudełka D-Day Dice, pora przystąpić do samej rozgrywki. Poza ośmioma „pełnoprawnymi” scenariuszami, gra oferuje nam również tryb szkoleniowy – od którego warto zacząć, by bezboleśnie przyswoić sobie wszystkie zasady gry.
Przygotowując się do rozgrywki, zaczynamy od wyboru mapy, na której będziemy zmagać się z zasiekami, karabinami maszynowymi i innymi, niemiłymi niespodziankami, czekającymi już na naszych dzielnych chłopców. Na tym etapie, każdy z graczy wybiera sobie narodowość (mającą wpływ wyłącznie na kolor przypisanych do gracza elementów gry) oraz ustawia początkowe zasoby na wyznaczonej przez scenariusz pozycji. Ponadto, każdy ze scenariuszy podaje, jakie karty zasobów będą dla graczy dostępne. Po wykonaniu wszystkich tych czynności, pozostaje jeszcze tylko ułożyć symbolizujące nasze oddziały kości na pozycji startowej i… ruszyć do boju.

U samych podstaw mechaniki D-Day Dice leży klasyczne założenie Yatzee (po polsku znanej jako… gra w kości). Oznacza to, że każdy z graczy wykonuje trzy rzuty, zatrzymując po każdym z nich pewną liczbę kości. W przypadku D-Day Dice owych kości jest sześć – są one identyczne, z wyjątkiem kolorów (dwie białe, dwie czerwone i dwie niebieskie). Wykonawszy pierwszy rzut, musimy zatrzymać i zablokować zawsze dwie kości. Wykonując kolejne dwa, możemy już wybrać czy i ile kostek chcemy zostawić w spokoju.
Powodzenia! I niech Wszechmocny Bóg pobłogosławi nas wszystkich i nasze wielkie, szlachetne przedsięwzięcie.
Dwight D. Eisenhower, 4 czerwca 1944
Po wykonaniu trzech rzutów, otrzymujemy ostateczną sumę na daną turę. Liczbę i rodzaj uzyskanych symboli (orderów, gwiazdek, kluczy i ludzi) odnotowujemy na stosownych pokrętłach, dodając je do zebranych w poprzednich turach wartości. To jednak nie wszystko – jeśli uda nam się uzyskać jedną z kilku dostępnych w grze kombinacji specjalnych, możemy uzyskać sporą premię, która w kluczowym momencie może okazać się tym, co zmieni rychłą porażkę w z trudem wywalczone zwycięstwo.
Nie będę zbytnio zagłębiał się w kolejne symbole i ich działanie – dość powiedzieć, że każdy z nich zapewnia coś, co jest konieczne do odniesienia ostatecznego zwycięstwa. Podstawowym zasobem są oczywiście żołnierze, których często tracimy, a więc w oddziale nigdy nie będzie ich za dużo. Nie sposób jednak wygrać, mając zbyt mało odwagi (pozyskiwanej z symbolu orderu) czy zupełnie bez pomocy specjalistów (uzyskiwanych dzięki gwiazdkom), specjalistycznego sprzętu lub pojazdów (do których dostęp zapewniają nam klucze). Dodatkowym wzmocnieniem dla alianckich żołnierzy mogą być również odznaczenia – otrzymywane losowo za punkty odwagi lub wybierane z pełnej puli, po uzyskaniu wyjątkowo trudnej kombinacji symboli.
Bądź stróżem brata swego
Powoli dochodzimy do tego, co wyróżnia D-Day Dice na tle wielu innych gier kooperacyjnych. Nie wspomniałem jeszcze o tym, jak dokładnie wygląda każda z plansz scenariuszy. Mówiąc najprościej, jest to łamigłówka kolejnych pól, które stawiają poruszającym się ku bunkrowi oddziałom kolejne wymagania (jak choćby posiadanie odpowiedniego specjalisty) i które na kilka sposobów utrudniają oddziałom życie, a także zmniejszają ich liczebność. Słowo „łamigłówka” jest dość kluczowe – przy całej swej klimatyczności D-Day Diceto jednak gra dla ludzi myślących – i to myślących wspólnie.

Celowo nie napisałem, że gracze wykonują akcje w kolejności – bo tak nie jest. To znaczy, kolejne fazy rozgrywki następują po sobie w określonym porządku, ale są wykonywane przez wszystkich graczy równocześnie. Oznacza to, że gracze równocześnie rzucają kostkami, wspólnie decydują o wykupieniu sprzętu czy zebraniu specjalistów, konsultują kolejne posunięcia na bieżąco i ustalają razem cele. Co więcej, jako że u podstawy działań leżą kolejne rzuty, trudno o pojawienie się przy planszy tej jednej osoby, która zawsze powie wszystkim, co dokładnie mają zrobić. Za posunięcia gracza częściowo odpowiada los (ale tylko częściowo), a to oznacza, że nie w każdej sytuacji objawia się tylko to jedno, jedyne i słuszne rozwiązanie.
Oczywiście, powyższy aspekt znika zupełnie, gdy decydujemy się na grę jednoosobową. Jednakże, gdy już usiądziemy do stołu ze współgraczami, szybko pojawi się zaskakująco żywa dyskusja. Pomimo łamigłówkowej natury samej mechaniki, D-Day Dice nakłania graczy do współpracy, dając im możliwości wymiany zasobów, ale i pokazując, że bez koordynacji i burzy mózgów scenariusz może okazać się nie do pokonania. Dodatkowo, szturmując wspólnie niemiecki bunkier trzeba sobie pomagać. Pomagać sobie radą, sprzętem, przydzielając swoich żołnierzy do oddziału słabnącego sojusznika. Krótko mówiąc, trzeba strzec swoich braci, by nie przegrać.

Plaża Omaha
Niestety, nie wszystko w D-Day Dice poszło zgodnie z planem i – mimo tego, że po grze widać w każdym calu, iż była tworzona z miłością do tematu i mechaniki – nie udało się uniknąć kilku pomniejszych wpadek.
Wspomniałem już o instrukcji. Napisałem, że jest klimatyczna – szczerze powiedziawszy, jeszcze nie widziałem gry, która zasady przedstawiła mi w tak fajnie wyglądającej książeczce. Niestety, z wyglądem nie idzie w parze pełna funkcjonalność. Naczelny i (szczególnie początkowo) bolesny brak stanowi nieobecność jakichkolwiek przykładów. W czasach nowoczesnych gier planszowych jest to zbrodnia – pomniejsza, ale jednak. D-Day Dicenie jest grą mechanicznie skomplikowaną, ale i tak miejscami – bez żadnych przykładów – rodzą się spowalniające rozgrywkę pytania. Na szczęście, co trochę psuje instrukcja, to naprawiają pomoce do gry. Są bardzo solidne, choć – podobnie jak karty – mogłyby być nieco grubsze.

Kolejny problem pojawia się w trakcie rozgrywki. Choć ogólnie trzyma ona w napięciu, dość regularnie dochodzimy do sytuacji, w której zdobycie samego bunkra, będącego celem każdego ze scenariuszy, nie niesie ze sobą poczucia dramatyzmu. Dobrze przygotowany i silny oddział często z marszu wchodzi na ostatnie pole na planszy. I chociaż z jednej strony wiąże się to czasem z delikatnym poczuciem niespełnienia, to należy uczciwie przyznać, że próba jakiegokolwiek zwalczania tych sytuacji mogłaby zupełnie zepsuć całą grę. Ot, trzeba się pogodzić z tym, że czasem – na samą końcówkę gry – będziemy przygotowani aż za dobrze.
Trzecim i ostatnim drobiazgiem, który nieco psuje przyjemność z gry jest… tekst na kartach. Zresztą, może nie sam tekst, a brak różnicujących je ilustracji czy symboli. Grając, odniosłem wrażenie, że szczególnie sprzęt można by symbolicznie zilustrować tak, by na karcie lornetki widniał choćby jej schematyczny obraz. Co więcej, działanie bardzo wielu kart można by łatwo zapisać dużymi symbolami, co – w przypadku niektórych graczy – upłynniłoby rozgrywkę.

Szlachetne przedsięwzięcie
Jak w ostatecznym rozrachunku wypada D-Day Dice? Odpowiem krótko: bardzo dobrze. Po pierwsze, jest to jedna z tych gier kooperacyjnych, w których o zwycięstwo trzeba naprawdę powalczyć. Nawet mając ogromne szczęście do kości, nie dojdziemy do niemieckiego bunkra spacerkiem. Dzieje się tak głównie dlatego, że owych kości jest tylko sześć, zasobów jest zawsze ograniczona ilość i nawet jeśli uda nam się „wyturlać” mocną premię, to i tak nie wzmocni nas ona globalnie. Oczywiście, najcenniejszym z zasobów są żołnierze, ale jeśli – przykładowo – zapomnimy o odwadze, to w kluczowym momencie może okazać się, że z powodu niemożliwości wykonania ruchy przegramy całą grę.

Drugą niewątpliwą zaletą gry jest jej klimat i wspomniana wcześniej miłość, jaką otoczył ją jej twórca. Od dedykowania kolejnych scenariuszy historycznym postaciom, po stojące na naprawdę wysokim poziomie wykonanie – istnieje wiele elementów, które w D-Day Dice mogą urzec tych, dla których wizualna lub narracyjna strona gry jest równie ważna, jak jej mechanika.
Ostatnią zaletą jest historyczny wymiar gry. Lądowanie w Normandii to temat bardzo popularny w grach wojennych, ale – z dość oczywistych względów – nieporuszany w lżejszych grach spoza gatunku tytułów nastawionych na konfrontacyjną, symulacyjną rozgrywkę. Symulacji zresztą nie ma co w D-Day Dice szukać – serce gry to wszak dość abstrakcyjna mechanika. Jednakże, jako że została mistrzowsko obleczona w elegancką oprawę, daje możliwość delikatnego zagłębienia się w kawałek historii zarówno interesujący, jak i działający na wyobraźnię. Dlatego, nawet nie będąc miłośnikiem II wojny światowej, warto przynajmniej wypróbować D-Day Dice, bo to pozycja ze wszech miar zacna, która w niejednej kolekcji gier ma szansę znaleźć stałe miejsce.
#planszowki http://t.co/dpU0CDZd Obszerna recenzja gry D-Day Dice w dziale Planszuffka serwisu grybezprądu.pl http://t.co/1tTz9S1K