Mam wrażenie że każda recenzja tej gry zaczyna się od słów: „Dawno, dawno temu, prof. Borsuk wymyślił grę którą znamy dziś jako Super Farmer, a Rancho jest jej potomkiem w linii prostej.” Ja postanowiłem na początek napisać czemu w czasie testów Rancho było znane jako Koszerny Super Farmer i co na jej temat myślą najbardziej surowi recenzenci, czyli dzieci. Zapraszam więc do recenzji gry Super Farmer – Rancho.Po pierwsze, krótkie wyjaśnienie. Ta recenzja jest wynikiem obserwacji zebranej w jednym miejscu wyjątkowo surowej grupy recenzentów: są nimi dzieci w stosownym wieku. Moje słowa są zatem w dużej mierze sterowane ich opiniami. Do tego jednak wrócę za chwilę – zacznę od czegoś z zupełnie innej beczki.
Gospodarstwo bez chrumkania
Powrócę na chwilę do konwencji „dawno, dawno temu”. Nie do pierwszej wersji gry, prof. Borsuka, ale do narodzin Rancho. Twórcą tej gry jest Michał Stajszczak, człowiek doświadczony zarówno w temacie gier planszowych jak i wyższej matematyki. Stał on za „wariantem dynamicznym” gry Super Farmer i jak się łatwo domyślić, był oczywistym kandydatem na autora jej następcy. Ale Rancho powstało w dużym stopniu ze względu na… świnie występujące w grze prof. Borsuka. Ich obecność, jak się łatwo domyślić, hamowała sprzedaż gry na niektórych rynkach zagranicznych. Dlatego przede wszystkim Granna zdecydowała się na coś więcej niż „lifting”, a w czasie testów Rancho zyskało żartobliwą nazwę roboczą „Koszerny Super Farmer”. Ale mimo zachowania typowych dla pierwowzoru cech, takich jak kostki dwunastościenne i wymiany zwierząt, nie jest to jedynie lekko zmodyfikowana wersja starszej gry.
Kolorowe gospodarstwo
Co więc dostajemy? Rancho prezentuje się bardzo fajnie, kolorowo, a stylistyką zdecydowanie przyciąga dzieci. Już sama okładka jest bardzo sympatyczna. W środku solidnie wykonana plansza, żetony zwierząt, kości, kolorowe krążki do zaznaczania własności pól. No i figurki psów pasterskich, za którymi szaleją absolutnie wszystkie dzieciaki. Całość wieńczy bardzo fajna, kolorowa instrukcja z wieloma przykładami i zgrabnymi ilustracjami.
Zasady gry są bardzo proste i jak już wspominałem, mają w sobie wiele z pierwowzoru. Dwunastościenne kości ze zwierzętami decydują o przyroście naszego inwentarza, lub pożarciu go przez drapieżniki. Natomiast to w rękach graczy leży rozstrzygnięcie, jaki będzie skład ich stada, oraz rozmieszczenie pastwisk i trzody na nich. Każdy zaczyna posiadając jedynie 2 pola własnej zagrody, które zapewniają zwierzętom całkowite bezpieczeństwo, jednak nie pomieści ich dość do wygrania gry.
No właśnie, nie wspominałem o celu rozgrywki. Zwycięzcą zostaje ten z graczy, który zbierze co najmniej po jednym egzemplarzu każdego ze zwierząt (królików, owiec, krów i koni). Problemy z tym są co najmniej dwa. Po pierwsze, zwierzęta wymagają pastwisk. Jeśli nie kupiliśmy ich dość, aby pomieścić zwierzęta, to nawet jeśli pojawią się w wyniku rzutu kośćmi, to nie dołączą do naszego stada. Cena pastwisk jest różna, zależnie od ryzyka pojawienia się na nich drugiego ze wspomnianych problemów, czyli drapieżników. Pola najbardziej zagrożone, czyli najbliżej lasu są najtańsze, lecz wystarczy ze którykolwiek z graczy wyrzuci na choć jednej kości lisa lub wilka i po naszej cennej trzodzie. Oczywiście o ile nie zainwestowaliśmy w psa pasterskiego. Na dodatek im zwierze jest cenniejsze, tym więcej pól zajmuje. Na jednym mieści się 6 królików, ale np. koń zajmuje aż 3 pola.
Na pierwszy rzut oka wydaje się to nieco skomplikowane, ale instrukcja jest opatrzona tyloma przykładami, że nietrudno zasady opanować. Niestety w czasie rozgrywki to zagęszczeni przykładów przy każdym punkcie instrukcji utrudnia korzystanie z niej. Na szczęście wystarczy choć jeden dobrze „ograny” uczestnik, aby nie było takiej potrzeby. Zwłaszcza, że większość potrzebnych informacji, czyli głównie „kurs wymiany” zwierząt i cena pastwisk znajdują się na planszy. Sekwencja gry jest stała i dzieciaki łapią w mig – najpierw „handelek” zwierzętami i pastwiskami, potem rzut kośćmi i rozmieszczania ewentualnego potomstwa.
Warto wyjechać na wieś
A co na to wszystko dzieciaki? Generalnie są grą zachwycone. Oprawa gry przyciąga. Ilustracje są kreskówkowe, ale nie rozpraszają. Choć niektóre zwierzęta cieszą się popularnością ze względu na wygląd a niekoniecznie na zapotrzebowanie. Absolutnymi faworytami są plastikowe figurki psów. Dużo radości sprawia też plansza. Zakupione pastwiska zaznacza się kolorowymi krążkami umieszczanymi w stosownych otworach, dzięki czemu nic nam się nie zdmuchnie, ani nie przesunie, np. przy przemieszczaniu zwierząt. To bardzo fajne rozwiązanie. Kości są takie jakie lubią małolaty – duże, kolorowe, hałaśliwe i czytelne. Zmiana zasad, dzięki której wyrzucenie drapieżnika wpływa na stada wszystkich graczy powoduje, że czujnie obserwują oni każdy rzut, a gra jest bardziej dynamiczna. Większość dzieci zdolnych opanować zasady, jest Rancho zachwycona. Przynajmniej dopóki nie zdarzy im się kilkakrotnie pod rząd stracić trzodę w ataku wilka czy lisa. Niestety na losowość w takiej grze zwyczajnie nie da się nic poradzić, choć względem staregoFarmera widać znaczną poprawę. Jednak, nawet po złej passie złość zwykle nie trwa długo.
Dorośli nieco narzekają, o czym już wspominałem, na instrukcję, w której liczba przykładów i wariantów zdaje się przeważać nad tekstem samych zasad. Najbardziej wymagający, czy też marudni, uważają, że przydałoby się w pudełku dodać przegródki na żetony zwierząt. Zwłaszcza, że przed każdą grą należy dobrać ich liczbę stosownie do liczby graczy. Ale niezależnie od utyskiwań, gra się rodzicom zwyczajnie podoba. Jest co najmniej równie udana jak Super Farmer i spodziewam się podobnego sukcesu. Zwłaszcza, że proste zasady, ładna oprawa i walory edukacyjne działają bezwzględnie na jej korzyść. Może nie jest rozgrywka dla najbardziej zaprawionych w bojach weteranów gier bez prądu, ale jeśli mamy grać w grupie wiekowej 7+, to zarówno dzieci jak i dorośli powinni się przy niej dobrze bawić i mieć podobne szanse na sukces. Nie zdziwię się, jeśli Rancho stanie się przebojem mikołajkowych i świątecznych list zakupów.